Jabłonie, kwitnące jabłonie!
z Magdaleną Różdżką na czele, spowodowały
jak to u mnie bywa nagły zastrzyk optymizmu i energii do działania.
Pewnie trwałby jakiś czas. Mogłabym spożytkować go do zdobycia kolejnych autografów, gdyby nie kolejny tydzień nauki w liceum.
W poniedziałek i wtorek trzymałam się całkiem nieźle. Tym co chcieli słuchać (pozdrawiam
nauczycielkę fizyki) chwaliłam się nowymi autografami i opowiadałam o wszystkim, co wydarzyło się w ostatni weekend.
Za to środa... Co tu dużo mówić, była straszna. Ten dzień od samego rana aż do końca lekcji był po prostu jednym wielkim niewypałem, w związku z czym (choć naprawdę starałam się jakoś trzymać) ze szkoły wyszłam bez sił i chęci do robienia czegokolwiek.
Wróciłam do domu, cała przemoknięta, zmarznięta i przybita.
Skierowałam się od razu do swojego pokoju i tak jak stałam, w zimowych butach i kurtce
wyładowałam resztę energii krzycząc głośno parę niecenzuralnych słów, po czym osunęłam się na podłogę w swoim pokoju i wsunęłam się w szczelinę między łóżkiem, a szafą.
- Miałaś jeszcze nie wracać do domu?
-Wiem.
- Jedziesz tam?
- Nie wiem.
To był początek prawie półgodzinnej konwersacji z moją mamą.
Rozmowa, a właściwie ciągłe pytania i czekanie na moją odpowiedź odbijały się ode mnie jak od ściany. Półleżąc na podłodze oznajmiłam w końcu, że nie jadę, a jedyny powód jest taki: nie mam siły wstać ani zrobić czegokolwiek co wymaga choćby najmniejszego ruchu.
Zostałam sama (o ile tak może mówić ktoś, kto nie ma drzwi do własnego pokoju) i wreszcie mogłam spokojnie pomyśleć.
Przez cały czas, odkąd wróciłam do domu, rozważałam w głowie wszystkie za i przeciw mojego zachowania. Cała ta dość dziwna sytuacja, wyniknęła z dwóch bardzo prostych rzeczy:
Pierwsza - Pamiętacie cykl rozmów "Wyborcza na żywo" w Barze Barbara, gdzie pierwszym gościem była Olga Tokarczuk? Tego dnia (26 kwietnia) miało się odbyć kolejne spotkanie.
Tym razem, w Teatrze Capitol.
Druga - jeszcze na kilka dni przed ENL, wyraźnie i wielokrotnie wspomniałam w domu o tym, że pójdę na to spotkanie prosto ze szkoły i że mi na nim bardzo zależy.
Tymczasem, niespodziewanie dla mamy wróciłam do domu i ODMAWIAM wyjścia, choć do spotkania została tylko godzina!
Nie dziwię się jej przesadzonej reakcji (przesadzonej, bo kazała mi mierzyć temperaturę). Taka akcja w moim wykonaniu, kiedy mam szansę na wymarzony autograf?
To kompletnie nie było w moim stylu.
Spotkanie, na którym miałam się pojawić, było połączeniem kilku składowych - wywiadu
,,Wyborczej”, promocji najnowszej płyty oraz zbliżających się urodzin aktora, ale przede wszystkim wieloletniego dyrektora (od 2006 roku) wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol - Konrada Imieli.
Jak Wam już kiedyś wspominałam, do Capitolu nie zaglądam zbyt często. Choć mam nadzieję, że uda się to kiedyś zmienić. Niemniej, kiedy jeden jedyny raz, w 2014 roku polonistka w gimnazjum zabrała nas na "Mistrza i Małgorzatę" (tym samym spełniając moje wielkie marzenie, którym było obejrzenie na żywo musicalu w reżyserii Wojciecha Kościelniaka) wśród wielu wspaniałych utworów, jednym z najlepiej przeze mnie zapamiętanych jest piosenka Piłata, granego wtedy właśnie przez Konrada Imielę.
Oprócz tego, miałam jeszcze jeden, znacznie ważniejszy powód dla którego powinnam się na tym spotkaniu pojawić. Opowiem o nim później.
Na razie wracamy do pokoju, gdzie w dalszym ciągu siedzę na podłodze. Z tą różnicą, że jestem na siebie z każdą chwilą coraz bardziej wkurzona.
Zostało pół godziny. Nawet, gdybym teraz wyszła z domu, jestem już spóźniona, a jak wiadomo
spóźnialstwa (szczególnie u siebie) nie toleruję. Trudno, nie pojadę i już.
Gdyby to było takie proste..
Doskonale zdawałam sobie sprawę, że jeśli nie pojadę, to jutro czy pojutrze będę obwiniać cały świat, a przede wszystkim siebie – za swoje dzisiejsze lenistwo.
Nie umiem się długo złościć. Szybko przeszedłby mi kiepski nastrój i zaczęłoby się czekanie na kolejną możliwość spotkania, która może się zdarzyć równie dobrze za dwa lata, jak i za pięć.
Tylko po co, jeśli ta szansa nadarza się właśnie teraz?
Niestety, poza siedzeniem i rozmyślaniem na ten temat, nic konstruktywnego się nie wydarzyło.
Wciąż tkwiłam w tym samym kącie pokoju.
Minęło może pięć minut, kiedy do pomieszczenia ponownie weszła mama.
- Wstawaj, taksówka już czeka na dole.
Po raz kolejny to ona została bohaterką tego bloga, dając potrzebne wsparcie i jak zwykle ratując sytuację.
Co prawda perspektywa wstania, a następnie przejścia w deszczu trzystu metrów do taksówki wydała mi się niemożliwym zadaniem do wykonania. Było to jednak znacznie lepsze niż fatyga do tramwaju.
Poza tym wróciła szansa, że zdążę na czas!
Im bardziej oddalałam się od domu, tym więcej sił odzyskiwałam. Gdy kierowca zatrzymał się tuż pod samym wejściem do teatru, spojrzałam na zegarek, który wskazywał dokładnie 17:27.
Mój nastrój choć wciąż mizerny, był w znacznie lepszym stanie niż przed godziną.
Trzy minuty przed czasem, zdążyłam!
Spotkanie odbywało się na Scenie Ciśnień, czyli w sali, w której jak do tamtej pory nigdy nie byłam.
Na szczęście wiedziałam jak do niej trafić i tylko ślizgiem skręciłam w prawo. Na złamanie karku zbiegałam po schodach na dół, gdzie przed wejściem gwałtownie zahamowałam. Weszłam do sali spokojnie, odrobinę onieśmielona, bo tak naprawdę nie miałam pojęcia, czego się spodziewać.
Scena, była przystrojona jak na urodzinową imprezę - kolorowe balony i wstążki wyraźnie na to wskazywały. Na scenie po prawej stronie stały dwa fotele, a po lewej nieco w głębi mikrofony i kilka instrumentów.
Widownia była niewielka, zapełniona w dużej mierze przez aktorów teatralnych, przyjaciół oraz znajomych artysty, co mnie ani trochę nie zdziwiło. Świadomość, że znajduje się z nimi
w tym samym pomieszczeniu i co więcej, mam prawo tu z nimi być, sprawiła, że poczułam się ważna.
Swoją drogą, to zabawne jak różniłoby się moje zachowanie w tej samej sytuacji, tyle,
że w Warszawie. Załóżmy przez moment, że podobne do tego w Capitolu spotkanie dzieje się w stolicy, a ja tam z jakiegoś powodu siedzę na widowni.
Wiecie na czym polegałaby różnica?
Gdyby tam, niespodziewanie zjawiło się, powiedzmy dwadzieścia znanych osób, natychmiast rzuciłabym się po autografy od nich i uznałabym, że to jest mój wielki dzień.
Kiedy przeniesiemy tę samą sytuację do Wrocławia, okaże się, że nawet jeśli siedziałabym blisko znanego wrocławskiego aktora, co najwyżej uśmiechnęłabym się do niego i powiedziała dzień dobry.
Nic ponadto.
Na razie nie będę dalej rozgrzebywać tego tematu. Jestem jednak pewna, że do niego wrócę.
Przy okazji innych, nieco później zdobytych
w moim mieście podpisów.
Zgodnie z tym co napisałam wyżej, nie przejmując się zbytnio obecnością wielu znanych twarzy przysiadłam cichutko
w czwartym rzędzie z boku. Na tyle daleko,
że nie rzucałam się nikomu w oczy i na tyle blisko, żeby wszystko doskonale widzieć
i słyszeć.
Spotkanie rozpoczęło się z lekkim opóźnieniem. Rozmowa, prowadzona przez dziennikarkę Dorotę Wodecką, dotyczyła głównie aktorsko/reżyserskiej drogi solenizanta oraz jego najnowszej płyty pt. ,,Wrażliwość na olśnienie w normie”.
Co było dla mnie ważne i dało dużo radości, piosenki z płyty były śpiewane na żywo.
Nie bez powodu na scenie znalazły się instrumenty i mikrofon.
![]() |
Fotografia z Gazety Wyborczej |
Z każdą kolejną anegdotą, opowieścią czy piosenką odczuwałam coraz większe zadowolenie z faktu, że się tam znalazłam. Czułam się coraz lepiej. Po upływie pół godziny po raz pierwszy tego dnia roześmiałam się w głos. Ogarnęło mnie uczucie, że jestem dokładnie w tym miejscu, w którym powinnam być, wróciła moja pewność siebie i optymistyczny nastrój.
Kiedy spotkanie zbliżało się ku końcowi, wyjęłam z plecaka notatnik z długopisem oraz pewien dodatek, o którym zaraz Wam opowiem.
Dopiero podczas oklasków, miałam szansę rozejrzeć się po sali i zorientowałam się, że jestem tam najmłodszą osobą. Dziesięć czy nawet pięć lat wcześniej nie byłoby w tym dla mnie nic dziwnego. Jednak teraz?
W tajemnicy mogę Wam powiedzieć: to się już na szczęście zaczęło zmieniać. Jednak historia pisana na blogu biegnie własnym, powolnym tempem, podobnych do tej sytuacji będzie jeszcze mnóstwo.
![]() |
Gazeta Wyborcza |
Wracając do spotkania. Konrad Imiela, gdy do niego podeszłam, stał pod sceną, przy pierwszym
rzędzie i akurat podpisywał nowiutkie egzemplarze płyt dwóm starszym kobietom. Chwilę później nadeszła moja kolej:
- Dobry wieczór! Panie Konradzie, na początek chciałabym Panu życzyć
...
Tu nastąpiły dość długie życzenia urodzinowe, które obmyśliłam już kilka dni wcześniej.
- Poza tym, chciałam podziękować. Te piosenki (płytę muszę koniecznie zakupić!) i rozmowa
dosłownie uratowały mój dzień.
-Naprawdę? To bardzo mi miło.
- Proszę sekundę poczekać, coś Panu pokażę
Wyjęłam zza pleców opakowanie z płytą CD
w środku. Wtedy, zobaczyłam na twarzy Pana Konrada szeroki uśmiech.
Uwielbiam Teatry Telewizji. Wkręciłam się w oglądanie ich już jako małe dziecko i zawsze staram się nie przepuścić żadnej premiery. Zresztą jak się sami przekonacie, teatr TV pojawi się na tym blogu jeszcze wielokrotnie. Na pewno do konkretnych sztuk będę tutaj nawiązywać i o nich mówić.
Szczególnym uwielbieniem, darzę starsze sztuki kręcone od początku lat sześćdziesiątych do
końcówki dziewięćdziesiątych. Kilka z nich mam nawet na płytach, ponieważ wydawnictwo Telewizji Polskiej wieki temu zaczęło wydawać tzw. ,,złotą setkę”, czyli sto najlepszych
i najważniejszych sztuk.
Jedną z nich, jest wspaniały spektakl na podstawie tekstu Agnieszki Osieckiej pt. ,,Niech no tylko zakwitną jabłonie”.
Nagrany w 1999 roku (w reżyserii wspomnianego wyżej Wojciecha Kościelniaka) jest absolutnie jednym z moich ulubionych.
Od momentu, gdy trafiła do nas płyta CD
z nagranym w całości spektaklem, co roku na przełomie marca i kwietnia oglądam go kilka, czasem nawet kilkanaście razy.
Można powiedzieć, że witam nim wiosnę.
To taka moja mała tradycja.
Co mają "Jabłonie" z Konradem Imielą wspólnego? Otóż, w obsadzie tego spektaklu znaleźli się wspaniali, niesamowicie utalentowani, młodzi ludzie, którzy obecnie są cenionymi, nagradzanymi i znanymi artystami. Wśród nich m.in. Justyna Szafran, Tomasz Sapryk, Przemysław Branny, Kinga Preis (z burzą rudych kręconych włosów!) Magdalena Cielecka i właśnie Konrad Imiela.
Nie będę ukrywać, bo i po co, że od zawsze zachwycał mnie w tym spektaklu nie tylko swoją grą i śpiewem, ale też wyglądem i głosem. Podejrzewam, że jeszcze zanim zrozumiałam o czym jest ta sztuka, puszczałam ją tylko dla śpiewu Kingi i dla jego głosu.
Z połączenia tych wszystkich tropów, które Wam tutaj podałam wynika jeden niezbity fakt:
Czekałam na to spotkanie przez wiele lat, choć przecież przez cały ten czas mogłam mijać Imielę co dzień, w okolicach przystanku "Arkady Capitol".
Może i nawet się mijaliśmy, tylko, że w czasach, kiedy do głowy by mi nie przyszło, że to jest możliwe.
Rozumiecie teraz co by było, gdyby mama nie zamówiła tej taksówki? Jak bardzo byłabym na siebie wściekła, gdybym ominęła taką okazję?
..
- Wow, skąd ma Pani tę płytę!?
- Ba, nie tylko ją mam. Co roku na wiosnę oglądam, bo to jest jeden z moich ulubionych spektakli!
Dalej rozmowa potoczyła się wokół Agnieszki Osieckiej, pracy nad spektaklem i rozwoju zawodowym poszczególnych aktorów, a ponieważ była to długa i wyjątkowa wymiana zdań, szybko podłączyły się
do nas inne osoby. Moja płyta wędrowała z rąk do rąk. Gdzieś w międzyczasie dostałam w notatniku wymarzony autograf.
Piękny był ten cały rozgardiasz, czułam się taka szczęśliwa!
Tyle, że przez to moje podekscytowanie zupełnie zapomniałam poprosić o wspólne zdjęcie.
Nie czułam się tym jakoś bardzo zmartwiona, bo wychodząc z Capitolu, optymistycznie pomyślałam, że to nie jest nasze ostatnie spotkanie.
Wróciłam do domu w strugach deszczu oraz
z czekoladą, dla bohaterki która uratowała mój dzień. Był już późny wieczór, powietrze po ulewie pachniało wiosną.
Świat nie jest taki zły
Świat nie jest wcale mdły
Niech no tylko zakwitną jabłonie
To i milion z nieba kapnie
I dziewczyna kocha łatwiej
Jabłonie kwitnące jabłonie
Wyciągam notatnik z torby.
Znów mi się udało!
* Chętnych zapraszam do obejrzenia:
Komentarze
Prześlij komentarz