Retro dancing w Starym Klasztorze




Schody pogrążone w półmroku. Echo kroków w ciemnym korytarzu. Tłum ludzi w sali i unoszący się    w powietrzu charakterystyczny zapach alkoholu. Z przodu scena, niezbyt duża, ale mogąca spokojnie pomieścić kilkuosobowy zespół muzyczny, i oczywiście zepsuta winda.

Mniej więcej tak zapamiętałam Stary Klasztor, czyli miejsce, gdzie w maju 2016 roku odbyło się czytanie kryminału Agathy Christie, w którym miałam ogromną przyjemność uczestniczyć.
Nie tęskniłam jakoś specjalnie za tym miejscem. Klubowy klimat, łatwa dostępność alkoholu i rodzaj muzyki, która jest tam najczęściej grywana (techno, elektroniczna, rap itp.). Zupełnie mnie to nie interesowało.

Jednak od czasu do czasu zdarza się, że przyjeżdża tam ktoś kogo naprawdę cenię.    
Często w Sali Gotyckiej koncertują tacy artyści jak Janusz Radek, Paulina i Natalia Przybysz, Renata Przemyk, Piotr Bukartyk, Mary Spolsky i inni.

Niemniej, od pamiętnego majowego czytania nie zajrzałam do tego miejsca ani razu. Raz w miesiącu tylko patrzyłam w internecie na zbliżający się koncertowy repertuar i może czasem żałowałam, że nie pójdę na ten czy inny koncert. Nie były to dla mnie jednak występy tak ważne, bym robiła z ich powodu wielką tragedię. Ani razu nie próbowałam dostać się do środka bez biletu czy próbować innych szalonych akcji.

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
TO BYŁO ODKRYCIE ROKU.
Podczas warszawskiego festiwalu „Nowa Tradycja” (którego zawsze słucham razem z mamą w programie drugim polskiego radia) zespół noszący nazwę „Warszawska Orkiestra Sentymentalna” został dostrzeżony i nagrodzony. Z dnia na dzień stał się zespołem rozpoznawalnym i docenianym przez słuchaczy.
Moja mama i ja, zakochałyśmy się w Orkiestrze od pierwszego usłyszanego utworu (był to „Nikodem”, na youtubie możecie znaleźć teledysk do niego, ze znakomitymi rolami Stefana Pawłowskiego i Adama Woronowicza). Dla nas obu, utwory wykonywane przez ten zespół były czymś niezwykłym. W tamtym czasie tego polskiej muzyce bardzo brakowało.
Repertuar, które wyśpiewuje Gabriela Mościcka przy akompaniamencie cudownych muzyków, to nic innego jak dawne, zapomniane utwory z czasów dwudziestolecia międzywojennego. Przepięknie zaaranżowane i odświeżone, tak aby były satysfakcjonujące zarówno dla wielbicieli tego gatunku, jak i współczesnego słuchacza, który zamierza te urokliwe teksty i dźwięki dawnych lat dopiero poznać.


Warszawska Orkiestra Sentymentalna

Od samego początku, obie z mamą wiedziałyśmy, że chcemy iść na koncert.  Mama (co się zdarza wyjątkowo rzadko) poprosiła mnie bym wypatrywała informacji kiedy Orkiestra będzie grać we Wrocławiu.

Robiłam tak, jak prosiła. Minął maj, czerwiec, potem wyjechałam na wakacje, wróciłam, zaczęła się szkoła, zakupiłam bilet na koncert Meli Koteluk, zbliżał się listopad… To właśnie wtedy, ostatniego dnia października przeglądając repertuary kin, teatrów i wydarzeń w mieście, natrafiłam na informację:

Warszawska Orkiestra Sentymentalna zagra w Starym Klasztorze dwudziestego dziewiątego listopada.

W pierwszej chwili odrętwiałam. W następnej, rzuciłam się w stronę parapetu, gdzie trzymałam pudełko z biletami z teatrów i koncertów.
- Mela, czy wtedy nie mam iść na jej koncert?!
Okazało się, że miałam ogromne szczęście. Mela w Capitolu występowała w poniedziałek… 


Orkiestra w Klasztorze we wtorek.                                 
Mama nie była zbyt zadowolona (poniedziałek i wtorek w samym środku roku szkolnego to rzeczywiście nie jest najlepsza pora na koncerty), ale szybko pogodziła się z tym faktem i zakupiła trzy bilety – dla siebie, dla mnie i naszej sąsiadki, z którą od lat się przyjaźniła.


Po koncercie Meli nie spałam nawet czterech godzin, ale rano wciąż rozemocjonowana nie czułam zmęczenia. Weszłam do szkoły cała w skowronkach pokazując zdjęcie z Melą i opowiadając wrażenia z koncertu każdemu kto tylko chciał mnie wysłuchać.
Na szczęście wtorkowe lekcje były krótkie. Wróciłam do domu jeszcze przed trzynastą. Natychmiast po powrocie poszłam spać. Wiedziałam, że ten wieczór będzie wymagał ode mnie sporo energii, a mój zapas jej był całkowicie na wyczerpaniu.

Koncert był o 20:00 więc już około 17:00 zaczęłam się szykować. Nie jakoś specjalnie – ubrałam ulubione legginsy, sweter i naszyjnik. Mama nalegała, żebym się choć trochę umalowała, ale ja ten pomysł głośno oprotestowałam i postawiłam na swoim. Zawsze uważałam, że malować się będę tylko na naprawdę wyjątkowe okazje. Zresztą moje zdanie w tej kwestii nie zmieniło się do dziś, chociaż…       dopuszczam już pewne wyjątki, z których się jeszcze kiedyś wytłumaczę.



Oczywiście mama jak zwykle wszystko opóźniła i wyjechałyśmy z domu (samochodem sąsiadki) dopiero piętnaście minut po planowanym czasie. Zarówno ja i sąsiadka byłyśmy złe na mamę, że musiałyśmy na nią czekać. Jednak szybko zapomniałyśmy o tym, starając się wspólnie przechytrzyć słynne wrocławskie korki wieczorne.
Zresztą, spóźnialska natura mamy, oraz moje „bycie wszędzie za wcześnie”, to odwieczny problem     w naszym domu. Walka dwóch kompletnie różnych charakterów, która wybucha przy absolutnie każdym wspólnym wyjściu. Oba te problemy, mnóstwo razy jeszcze będą katalizatorem niezbyt fajnych, a czasem śmiesznych wydarzeń związanych z moimi autografami.


Do Starego Klasztoru dotarłyśmy na dwadzieścia minut przed koncertem. To samo wejście, ławka przy której pół roku wcześniej zobaczyłam Olgę Bołądź, schody i gwar dochodzący z restauracji.        Sala Gotycka, też na pierwszy rzut oka ta sama… To ostatnie wrażenie szybko minęło.

Poprzednio, gdy tu byłam cała sala, od baru aż po scenę zastawiona była rzędami krzeseł.    
 Teraz, zamiast tego po całej sali rozsiane były małe stoliki z trzema krzesłami przy każdym z nich.     Zaraz pod sceną, po jej lewej stronie widniała sporej wielkości całkiem pusta przestrzeń przeznaczona do tańca.

Udało nam się zająć stolik bardzo blisko sceny.


 Zajęłyśmy stolik bardzo blisko sceny, po prawej stronie. Mama z sąsiadką poszły zamówić sobie coś do picia, a ja zaczęłam się uważnie przyglądać, usiłując wyłapać co się zmieniło, a co jest dokładnie takie samo.
To co mnie uderzyło najmocniej, to to, że byłam najmłodszą osobą na sali . Z tego powodu poczułam się trochę osamotniona i zrobiło mi się smutno.
Żeby przestać o tym myśleć skupiłam się na szczegółowej obserwacji sceny. Podobnie jak widownia, znacznie różniła się wyglądem od poprzedniego razu. Wtedy stały na niej tylko trzy fotele i trzy stoliki dla czytających aktorów. Teraz na ich miejscu stanęły instrumenty, mikrofony oraz wszystko czego się używa podczas koncertów (nigdy nie umiałam nauczyć się nazw tych wszystkich przedmiotów, dlatego na własny użytek nazywam je zbiorczo „wspomagacze koncertowe”).  
W każdym razie jeden rzut oka na to wszystko wystarczył, bym czuła, że oto trafiłam na prawdziwy  koncert w klubie muzycznym. Tak jak zawsze chciałam.


Samego początku koncertu nie potrafię sobie przypomnieć, ale za to doskonale pamiętam to jak się czułam, gdy już wystarczająco napatrzyłam się na scenę – wszystko we mnie rwało się do tańca. Tak to już ze mną jest – na dyskotekach i imprezach zawsze podpieram ściany. Gdy słyszę muzykę z lat dwudziestych lub trzydziestych ubiegłego wieku, od razu mam ochotę przybiec na parkiet i przetańczyć wszystko od początku do końca.
 Właśnie podczas tego koncertu, chęć wstania z krzesła i ruszenia w tany była u mnie wyjątkowo silna. Tak trudno było mi spokojnie usiedzieć na krześle!
Naprawdę cudownie było zobaczyć na żywo i usłyszeć głos Gabrieli Mościckiej, patrzeć na przystojnego Kazika grającego na trąbce czy obserwować piękną Lenę – klarnecistkę. Jednak cały czas brakowało mi do tego tańczących par. Gdybym miała z kim, na pewno dałabym przykład innym!
Co prawda było kilka młodych par, ale niestety przeważały osoby starsze i mimo zachęty Orkiestry, parkiet przez większość czasu był pusty.

Kazimierz i Lena <3


Aż wreszcie jakoś w połowie koncertu, zostały wyśpiewane „Rumunki” i nagle zauważyłam, że publiczność jak dotąd dość niemrawa, wreszcie zaczęła się dobrze bawić. Może było to spowodowane wypitym alkoholem, a może czymś innym. Wreszcie słychać było pomruki wesołości, w niektórych przypadkach nawet podśpiewywanie pod nosem…
Coś się ruszyło.
Ja też nie czułam się tak niepewnie jak na początku. Zauważyłam, że niektóre dziewczyny (na oko kilka lat starsze ode mnie) zaczęły niepewnie przechodzić na lewą stronę, bliżej parkietu. Widząc to nie wytrzymałam, przeprosiłam mamę i sąsiadkę. Całkowicie wbrew swojej naturze przeszłam do nich, będąc przez moment widoczna dla całej widowni i zespołu.

Parę minut później, jakby na moją cichą prośbę zagrano jeden z moich ulubionych numerów na płycie, czyli piosenkę „Czarny Jim”. Powoli zaczęłam przybliżać się do parkietu… Jak się okazało dopisało mi szczęście, bo jedna z dziewczyn (zapamiętałam tylko, że miała na sobie śliczny żółty golf) także w tym momencie bardzo zapragnęła zatańczyć.  

Uśmiechnęła się, a ja zapomniałam o tym, że prawdopodobnie gapi się na nas kilkadziesiąt osób. Tańczyłyśmy, a cały zespół (co dostrzegłam kątem oka) grając i śpiewając obserwował naszą dwójkę/. Nie zapomnę jak Kazik w pewnym momencie zaczął nam przyklaskiwać, a Gabriela uśmiechnęła się szeroko. W tamtym momencie czułam się naprawdę, ale to naprawdę przeszczęśliwa!


Kiedy numer się skończył, Gabriela poprosiła wszystkich o brawa dla nas. Na kolejne utwory, nie wróciłam już do naszego stolika, bo inne osoby, pod wrażeniem naszego wyczynu dołączyły na parkiet, a ja wreszcie mogłam się wytańczyć.
Na ostatni kawałek – wstali już właściwie wszyscy. Przez chwilę nawet udało mi się tańczyć z jakimś chłopakiem (który to wyczyn jest w moim przypadku wyjątkową rzadkością), a pod sam koniec utworu, z dumą zauważyłam, że zespół patrzy się na mnie z ogromnym zadowoleniem.
Musieli zauważyć, jak dobrze się bawiłam 😊


Zaraz po zakończeniu koncertu namówiłam mamę by kupiła ich płytę. Czułam, że od tych kawałków jeszcze długo nie będę mogła się uwolnić.

A potem?
Potem oczywiście nadszedł czas na rozmowy i autografy. Moja mama poleciała zdobyć podpisy od wszystkich członków zespołu, a ja czekałam aż w Sali pojawi się Gabriela Mościcka, główna wokalistka.

Od razu mnie rozpoznała, dlatego rozmowa z nią przebiegła w wyjątkowo miłej atmosferze. Podziękowałam za wspaniały koncert, zawołałam mamę. Poprosiłyśmy o podpis na płycie, w moim notatniku, oraz oczywiście wspólne zdjęcie na, które bez problemu się zgodziła.

Z Gabrielą Mościcką.

Mama 💖

 Następnie, moja mama poprosiła mnie bym zrobiła jej zdjęcie z Kazikiem (oj tak, jego urok osobisty działa na panie w każdym wieku :D ). Ja niestety nie mam z nim zdjęcia, ale za to w pamięci zostało mi to co do mnie powiedział:
- Widzieliśmy jak super tańczyłaś, dziękujemy bardzo. To była radość móc Cię widzieć taką uśmiechniętą i roztańczoną!”

Kazik rozmawiał z moją mamą, ale nie uszło jego uwadze, że robię zdjęcie.
Czyż on nie jest uroczy?!



Gdy to usłyszałam, zrozumiałam, że to był w stu procentach udany wieczór.  Znakomicie się bawiłam, usłyszałam na żywo moje ulubione piosenki i poznałam świetny, mega utalentowany zespół… No i tańczyłam, co jest dla mnie rzeczą niezwykle rzadką.
Chociaż… do dziś nie mam zielonego pojęcia, gdzie podczas tej jednej godziny podziewała się moja nieśmiałość. Nie miałabym zupełnie nic przeciwko temu, żeby gubiła się tak częściej!


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pierwsza wizyta w Teatrze Współczesnym, spotkanie z Katarzyną Dąbrowską

Szukajcie a znajdziecie

Spotkanie za jeden uśmiech