Wielkie nieba, Mela Koteluk!


Oprócz tego, że uwielbiam polskie filmy i książki, interesuję się też współczesną polską sceną muzyczną i staram się na bieżąco obserwować sukcesy młodych i zdolnych artystów.


Jest kilkunastu młodych piosenkarzy, których cenię i bardzo rzadko zdarza się, bym do tego grona wpuściła kogoś nowego. Jako typowy koziorożec źle znoszę zmiany i nowości, co szczególnie dotyczy właśnie polskiej muzyki.
Jednak zmiany są konieczne, a polski rynek muzyczny co rusz podbija ktoś nowy, mnie nie pozostaje nic innego, jak tylko zaakceptować nowe gwiazdy muzyki i trzymać za nich kciuki.

Mimo mojej niechęci do nowych osób, muzyki innej niż taka, którą znam od lat, od czasu do czasu zdarza się, że ktoś z tych „nowych” wprawi mnie w nagły, niespodziewany zachwyt.

To może być piosenka/wywiad w radiu czy rozmowa w telewizji.
 Jest taki moment, kiedy nagle uświadamiam sobie, że muzyka, sposób formowania myśli, pogląd na świat i ludzi pokrywa się z moim. Trafia do mnie.

Jeśli taki stan „zafascynowania” utrzyma się u mnie dłużej niż pół roku, to można już mówić              o mnie jako o fance.

 2013 to był wspaniały rok dla polskiej muzyki.
Ilość świetnych piosenkarzy jaka się wtedy nagle objawiła, była po prostu niesamowita.                     W ciągu paru miesięcy poznałam muzykę zespołu LemOn, Kamila Bednarka, Gaby Kulki, Margaret, Dawida Podsiadło i –

Meli Koteluk.

 
Źródło: Instagram Meli Koteluk

To jej muzyka najbardziej ze wszystkich do mnie trafiła. Zresztą jak się szybko okazało, nie tylko do mnie. Na gali rozdania nagród Fryderyki w 2013, Mela zdobyła nagrodę za najlepszy debiut roku, a także tytuł Artystki roku, za swój debiutancki album „Spadochron”.

Piosenka promująca płytę - Wielkie nieba, była odsłuchiwana przeze mnie po kilkanaście razy dziennie, nawet kiedy wszystkim innym się już przejadła. Cała płyta zresztą, wszystkie piosenki były tak cudownie inne od tego co zwykle słyszy się w radiu, że słuchanie ich sprawiało mi przeogromną frajdę.


Pierwsza płyta Meli Koteluk, 2012

Źródło: https://sites.google.com/site/melakoteluk1520/teksty/wielkie-nieba


To dzięki  Meli odkryłam też, jak bardzo lubię głośno śpiewać. Ten fakt jest dość istotny, bo odkrywając moje możliwości głosowe, zacznę powoli odkrywać, jak mogą mi się one przydać podczas koncertów i spotkań.


No ale wróćmy do głównej opowieści.



Mniej więcej pod koniec gimnazjum, kiedy moja "faza na Melę" była największa                                  i najsilniejsza, zaczęłam coraz pewniej i coraz częściej wspominać, że chciałabym pójść na jej koncert.

Mama raczej nie wykazywała zainteresowania spełnieniem mojego marzenia... Właśnie wtedy znalazłam wsparcie w ojcu, który obiecał, że jak tylko Mela przyjedzie do Wrocławia na koncert, to na pewno kupi mi bilet.

Wreszcie przyjechała. To było pod koniec marca, mały, kameralny koncert we wrocławskim klubie Eter.

Jednak ja nie dostałam biletu. Ojciec przez kilka tygodni mówił, że kupi, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Pamiętam jak w dniu koncertu pod wieczór płakałam w łóżku tak jakby właśnie zawalił się cały mój świat.

Kilka tygodni później, po kolejnym bardzo ciężkim dniu w szkole wróciłam do domu. Miałam okropny nastrój, dlatego zaraz po przyjściu rzuciłam plecak w kąt i puściłam „Spadochron” na cały regulator. Wtedy do mojego pokoju weszła mama (dobrze wiedziała, że nadal jestem wściekła, że nie poszłam na tamten koncert). Obiecała, że dostanę bilet. Na kolejną trasę, jak tylko Mela ją ogłosi, i tym razem, nikt mnie nie wystawi.



Długo musiałam czekać. Mela wyruszyła w trasę dopiero rok później, gdy byłam już siedemnastoletnią uczennicą pierwszej klasy liceum.

To była trasa kończąca promocję "Migawki", czyli płyty wydanej w 2014 roku. Koncerty te odbywały się od września do grudnia 2016 i obejmowały trzynaście miast w całej Polsce.

Wrocław był siódmy na liście, koncert miał się odbyć dwudziestego ósmego listopada w Teatrze Capitol.

Bilet kupiłam dzięki mamie w połowie września. Pamiętam jak szczęśliwa byłam, gdy przy kasie w Empiku zapłaciłam i dostałam do ręki swój wymarzony bilet. Co prawda z miejscem na balkonie, ale wtedy ważne dla mnie było już samo to, że będę. Nie liczyło się jak daleko od sceny. Najważniejsze, że będę na koncercie.


 plakat trasy ze strony https://muzotakt.pl/14690/mela-koteluk-koncert-wroclaw/



Tylko przypomnę, że z Warszawy (ze zlotu fanów Na dobre i na złe) wróciłam 5 listopada.                    Do koncertu pozostały mi jeszcze trzy tygodnie, szare, bure i potwornie nudne.                    

Dlatego każdy dzień zbliżający mnie do koncertu przekreślałam grubą czerwoną kreską w kalendarzu i z niecierpliwością wyczekiwałam jednego z najważniejszych wieczorów tamtego roku.


 Dwudziesty ósmy to był niestety poniedziałek. Najpierw musiałam przeżyć siedem nudnych lekcji      w szkole. Dzień był taki sobie, choć pamiętam do dziś bardzo miłą rozmowę z nauczycielką języka niemieckiego, która też słucha Meli i bardzo lubi jej twórczość.
Niemniej jak tylko lekcje się skończyły, pognałam do domu i już zaczęłam się szykować.
Miałam jakieś cztery godziny do wyjścia na koncert.


Założyłam długą czarną suknię.

Wbrew pozorom, jest to ciekawe, ponieważ uważni czytelnicy w kolejnych opowieściach będą mogli zaobserwować jak z biegiem lat będzie się zmieniał mój styl na oficjalne wyjścia.

Od nieśmiałka ubierającego się tak, by jak najbardziej wtopić się w tłum, do znacznie odważniejszej, kolorowej dziewczyny.



Wzięłam torebkę, spakowałam do niej bilet, notatnik i długopis po czym o 18:30 wybiegłam z domu na tramwaj.





Około 19:20 weszłam do Capitolu. Niezbyt dobrze znałam to miejsce, wcześniej byłam w tym teatrze tylko raz, gdy dwa lata wcześniej z klasą poszliśmy obejrzeć "Mistrza i Małgorzatę" (wciąż grają, polecam). Jak to ja, nieśmiało i cichutko weszłam do środka, pokazałam bilet i od razu udałam się na piętro, ponieważ jak już wspomniałam wcześniej moje miejsce było na balkonie.



Nie będę się tu rozwodzić nad koncertem. Krótko mogę powiedzieć, że nie zmieniłabym NIC z rzeczy, które wydarzyły się na scenie w ciągu tamtych cudownych dwóch godzin.

Dla mnie ten występ był naprawdę idealny. Zostały wyśpiewane wszystkie moje ulubione piosenki, kilka w nowych, genialnych aranżacjach, wygląd sceny i światła wprawiły mnie w wręcz euforyczny nastrój a Mela...

Mela Koteluk, zdjęcie z wrocławskiego koncertu 

Mela była...  Chyba najprościej będzie jak powiem – sobą. W piosenkach emanująca jakąś taką niezwykłą energią, w przerwach spokojna, uśmiechnięta.                                                               W każdym momencie sympatyczna, z mnóstwem ciekawych historii między utworami. Swoim śpiewem przenosiła słuchaczy do niesamowitego muzycznego świata.

Moim zdaniem nie ma drugiej takiej Artystki.



Chciałam, żeby koncert trwał i trwał, ale niestety nie można bisować w nieskończoność.        Po trzecim bisie Mela definitywnie zeszła ze sceny, a widownia zaczęła się zbierać.

Odbierając kurtkę w szatni już zaczęłam się rozglądać za ludźmi, z którymi będę czekać na Melę. Po jakimś czasie, w głównym holu zebrało się około czterdziestu zmęczonych, ale szczęśliwych osób.
Wśród nich ja, jak zwykle nieco na uboczu obserwowałam otoczenie, przysłuchiwałam się rozmowom i powoli wracałam do rzeczywistości.


Nie był to zbyt przyjemny powrót. Moja mama, zawsze przewrażliwiona na punkcie moich późnych, samotnych powrotów do domu wydzwaniała do mnie co chwila. Kazała mi wracać, bo już jest strasznie późno, a jutro idę normalnie do szkoły.

W końcu udało mi się wywalczyć, że wrócę ostatnim autobusem, który jedzie spod Capitolu o 23:20. Obiecałam mamie, że jeśli Mela nie przyjdzie do 23:10, to nie będę na nią czekać i wyjdę bez spotkania.

Od tego momentu, co minutę spoglądałam na zegarek. Dochodziła już jedenasta, a Meli wciąż nie było.

Już traciłam nadzieję, zaczęłam się szykować do wyjścia…

Dokładnie w chwili, gdy zapięłam zamek mojej kurtki i wstałam z ławki, ze służbowego wejścia po lewej stronie sali wyszła do nas już przebrana, odświeżona po występie sama Mela Koteluk.

Przywitaliśmy ją brawami i wiwatami, ktoś z tłumu wręczył kwiaty, szybko i sprawnie ustawiliśmy się w kolejce (widać było, że nie tylko ja spieszyłam się do domu).
Mela zanim usiadła przy stoliku, przyjrzała się nam uważnie. Poprosiła, żeby dzieci, dwie kobiety    w ciąży i nastoletni chłopak jeżdżący na wózku podeszli jako pierwsi.
Oczywiście bez żadnych obiekcji przepuściliśmy te osoby i czekaliśmy na swoją kolej.

W ogóle, w tej naszej kolejce panowała zdumiewająco przyjazna atmosfera. Każdy się do każdego uśmiechał, nikt się nie awanturował ani nie przepychał.

Moja kolej nadeszła dość szybko, stałam prawie z samego przodu. Nieśmiało podeszłam do stolika      i usiadłam. Pierwsze co dostrzegłam z bliska to dłonie piosenkarki, całe pokryte brokatem. Zupełnie jak w jej teledysku do piosenki „Fastrygi”.

Nie za bardzo umiem odtworzyć naszą rozmowę, dlatego mniej więcej opowiem Wam jak ona przebiegała:
Czułam się trochę onieśmielona. Nie przez Melę, ale przez ludzi stojących w kolejce. Z początku bardzo cicho, z szybkością karabinu maszynowego wyrzucałam z siebie opowieść o gimnazjum i o tym jak jej muzyka pomagała mi walczyć z hejtem każdego dnia. W miarę mówienia stawałam się coraz pewniejsza, mówiłam wolniej i staranniej dobierając słowa. Kiedy skończyłam, podniosłam głowę i zobaczyłam w oczach mojej ulubionej piosenkarki zrozumienie. Spostrzegłam w jej twarzy, że to co powiedziałam zostało usłyszane, zapamiętane.
Wtedy mnie przytuliła.



Zapytałam, czy wpisze mi się w moim notatniku. Zrobiła to chętnie, z uśmiechem. Ja w tym czasie podałam swój telefon dziewczynie stojącej w kolejce. Kiedy autograf został już napisany, ustawiłam się obok artystki i wskazałam kto będzie robił nam zdjęcie.
Zaraz potem wzięłam telefon i notatnik w rękę, wyleciałam z teatru. Do autobusu miałam trzy minuty. Akurat tyle, żeby dobiec na przystanek. Autobus przyjechał punktualnie i jeszcze przed północą dotarłam do domu.

"Otwartego spadochoronu".
Niepowtarzalny autograf w stylu Meli ❤️

Od tamtego czasu Mela Koteluk wydała jedną płytę. Co roku przyjeżdża do Wrocławia na co najmniej dwa koncerty, ale mnie niestety nie udało się pójść na żaden z nich.
 Na pewno jeszcze będę się o to starać w kolejnych latach. Jej muzyka wciąż jest dla mnie ważna, nadal mnie inspiruje i w trudniejszych momentach podnosi na duchu.
Polecam przesłuchać kilka jej utworów, być może komuś z Was przypadną do gustu 😊






























































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pierwsza wizyta w Teatrze Współczesnym, spotkanie z Katarzyną Dąbrowską

Szukajcie a znajdziecie

Spotkanie za jeden uśmiech