Kolacja dla głupca


3 października, sobota

Nie zdążyłam otrząsnąć się jeszcze z wrażeń poprzedniego dnia.
Nie potrafiłam uwierzyć, że po długoletniej przerwie znów byłam w teatrze. Przede wszystkim nie mieściło mi się w głowie, że mam autograf Kasi Dąbrowskiej i, że udało mi się z nią porozmawiać.

Musiałam jednak przestać myśleć o wczorajszym, a zacząć o tym co spotka mnie dziś.
Z trudem, ale jednak zaczęłam się mentalnie nastawiać na wizytę w kolejnym teatrze

Teatrze Ateneum

Późnym popołudniem pojechałyśmy z mamą metrem do Śródmieścia, a stamtąd spacerkiem doszłyśmy na ulicę Stefana Jaracza.
Tym razem nie miałyśmy żadnych problemów z odnalezieniem budynku.

Już z daleka ujrzałyśmy wysoki, majestatyczny budynek.


Była to pierwsza z wielu różnic, które dostrzegłam między Ateneum a Współczesnym.

Mały teatr z ulicy Mokotowskiej 13 jest bardzo niepozorny. Gdyby nie neonowy szyld i porozmieszczane wokół plakaty można by go pomylić ze zwykłym budynkiem.
Tymczasem Ateneum przykuwa uwagę swoją wielkością i majestatycznością.

Teatr Współczesny w środku jest równie niepozorny co i na zewnątrz. Ma się wrażenie, że od momentu powstania teatru (w 1949 roku) nigdy nie był on remontowany. Właśnie przez to od kilku lat nazywam to miejsce „najbardziej niewspółczesno - współczesnym teatrem w Warszawie” 😉


Natomiast Teatr Ateneum (założony w 1930 roku) jest jednym z niewielu w Warszawie budynków, które w nienaruszonym stanie przetrwały II Wojnę Światową. Na całe szczęście nie zmienione nic z jego przedwojennego wyglądu, budynek był tylko kilkakrotnie remontowany. Dziś to miejsce jest bardzo zadbane zarówno zewnątrz jak i w środku. Dla mnie osobiście jest to najpiękniejszy teatr w jakim byłam.


Wchodzimy do dużego, przestronnego holu. Na ścianie porozwieszane są portrety  aktorów, którzy kiedyś grali w tym teatrze, między innymi Tadeusza Łomnickiego, Zbigniewa Cybulskiego, Aleksandry Śląskiej, Romana Wilhelmiego...

Patrzyłam na portrety setek wspaniałych aktorów, ludzi których podziwiam od dziecka. Przenikał mnie dreszcz. Czułam podniosłą atmosferę tego miejsca. 

Gdy moja mama odbierała bilety, ja chodziłam sobie po teatrze i wyobrażałam sobie różne sytuacje. Na przykład taką:
 Rok 1950. Młody i nieziemsko przystojny Zbyszek Cybulski nonszalancko opierając się o ścianę, lekko przygarbiony popala sobie papierosa czytając tekst jakiejś sztuki.
Albo rok 1975 i moment, gdy przepiękna Ela Starostecka plotkuje z młodziutką Anną Seniuk o jakimś nowym romansie w teatrze...

Pewnie to się nigdy nie zdarzyło, ale moja wyobraźnia jest ogromna i uwielbiam wymyślać sobie historię z moimi ulubionymi aktorami w rolach głównych 😊


Dwie godziny przed rozpoczęciem sztuki odnalazłam kierownika widowni i oddałam mu swój notatnik. Umówiliśmy się po odbiór w antrakcie na pierwszym piętrze.

Tym razem miałyśmy miejsca na balkonie, na samym przodzie po środku.
Tak jak przed "Najdroższym" najpierw do sali weszłam ja, a gdy to samo zrobiła moja mama wydarłam się na całą salę "MAMO WYŁĄCZ TELEFON!". Ludzie siedzący na balkonie szybko i dyskretnie (że niby to oni sami, wcale nie dlatego, że im przypomniałam 😉) wyłączyli swoje urządzenia.

Gdy tylko dzwonek zadzwonił po raz trzeci, zakończyły się wszelkie rozmowy, światło zgasło 

a  kurtyna poszła w górę.

Krótko o sztuce:
"Kolacja dla głupca"  autorstwa Francisa Vebera - jednego z najlepszych współczesnych komediopisarzy,  jest  najczęściej wystawianą jego sztuką.
W Teatrze Ateneum jest grana od 2001 roku (w rolach głównych od samego początku Fronczewski i Tyniec). Do dziś zagrano tą sztukę prawie tysiąc razy co czyni ją jedną z najchętniej oglądanych w Polsce.

Fabuła jest bardzo prosta. Raz w tygodniu Pierre Brochant (Piotr Fronczewski) organizuje kolację na którą zaprasza kilku swoich kolegów. Obowiązuje tylko jedna zasada - każdy z nich musi przyprowadzić ze sobą mężczyznę - nieudacznika, palanta, człowieka z którego Pierre wraz kolegami mogą się pośmiać - tytułowego głupca. Ten kto przyprowadzi największego idiotę wygrywa.


Kiedy Pierre poznaje niezbyt rozgarniętego księgowego (Krzysztof Tyniec) jest pewien swojej wygranej. Jednak przypadek sprawi, że ta kolacja będzie zupełnie inna, pełna niespodzianek i zwrotów akcji...

Byłam świadkiem czegoś wprost niewiarygodnego. 


Nigdy nie widziałam tak głośno, histerycznie i niemal bez przerwy śmiejącej się widowni


Ja sama przez prawie cały spektakl płakałam ze śmiechu, chwilami niemal się dusząc i nie mogąc złapać oddechu. Chyba nigdy w życiu nie śmiałam się tyle co przez tamte dwie godziny.

TO BYŁ KONCERT AKTORSKI
Ja zawsze wiedziałam, że Piotr Fronczewski jest wybitnym aktorem . Jednak dopiero oglądając Pana Piotra w "Kolacji" zrozumiałam jak wielki talent ten aktor posiada. Potrafi jednym spojrzeniem, gestem zahipnotyzować widownię i doprowadzić do skrajnych emocji. Jestem przeszczęśliwa, że zobaczyłam Fronczewskiego na scenie. Trzymam kciuki, żeby też Wam się kiedyś udało.


Natomiast Krzysztof Tyniec... znałam jego talent aktorski tylko z paru filmów sprzed lat i kilku sztuk teatralnych obejrzanych w telewizji. Nie byłam przygotowana na to co on nam tego wieczoru zaprezentował. 

Jedna ze scen w której to właśnie Pan Krzysztof grał pierwsze skrzypce szczególnie zapadła mi w pamięć: 
Tyniec rozmawia przez telefon, a Fronczewski wraz z widownią przysłuchuje się. Słychać tylko głos Pana Krzysztofa, nie wiemy co mówi osoba po drugiej stronie. Ale łatwo możemy się domyślić.
Ja naprawdę nie wiem jak Wam to wytłumaczyć - aktor po prostu mówił swoją kwestię... a na widowni dział się armagedon. Ludzie nie śmiali się. Oni po prostu ryczeli ze śmiechu, płakali, pokładali się na fotelach... Ja sama histerycznie się śmiałam, w pewnym momencie zorientowałam się, że jeszcze trochę wychylę się poza barierkę i jest duża szansa, że zlecę z balkonu. Widownia jeszcze skręcała się ze śmiechu, mnie jednak udało się jakoś opanować. 

I wtedy to zauważyłam.

Czasami zdarza się, że aktorzy "gotują się" na scenie. Oznacza to po prostu, że aktor zapomina tekst, lub niechcący zmienia fragment i jego koledzy muszą improwizować... lub po prostu scena jest tak zabawna, że aktor nie może wytrzymać i śmieje się razem z widownią.

Podczas sceny rozmowy Tyńca przez telefon ugotował się właśnie Piotr Fronczewski, 


Pan Piotr też zaczął się śmiać. Trwało to tylko kilka sekund, i nie wiem czy ktokolwiek na sali to zauważył. Wszyscy skupiali się wyłącznie na Tyńcu, bo to on był gwiazdą w tym momencie.
Pan Piotr był wówczas po drugiej stronie sceny, gdzieś z boku. Ja jednak patrzyłam właśnie na niego i nie umknął mi lekki uśmiech, wesołe iskierki w oczach świadczące o tym, że też wybuchnąłby śmiechem gdyby tylko mógł. Niestety, jego bohater podczas tej rozmowy musiał być poważny i niezadowolony, ponieważ sprawy właśnie przybierały niekorzystny dla bohatera obrót.
Cóż, nawet Pan Piotr dał się ponieść chwili. I wcale mu się nie dziwię.


Gdy tylko ogłoszono przerwę wypadłam na korytarz i jak burza pognałam na pierwsze piętro. Tam już czekał kierownik widowni z moim notatnikiem. Tym razem nie wybiegłam na zewnątrz, poszłam tylko piętro wyżej gdzie nie było prawie nikogo. Otworzyłam go, a tam:



"Z sympatią". Pan Piotr jak zawsze kochany ❤️

Chyba najoryginalniejszy charakter pisma jaki widziałam w życiu!

Po prostu usiadłam na podłodze i z oczu poleciały mi łzy, tym razem jednak nie ze śmiechu, a ze szczęścia. Udało się! Właśnie po to przyjechałam do Warszawy - żeby pójść do dwóch teatrów i zdobyć autografy moich ulubionych aktorów. Właściwie można by powiedzieć:

Przybyłam, zobaczyłam, zwyciężyłam ❤️

Wróciłam do sali zaraz przed rozpoczęciem drugiego aktu. Oczywiście był tak samo zabawny jak pierwszy. Na widowni wciąż wybuchały salwy niepohamowanego śmiechu.

W pewnym momencie trochę się przestraszyłam, bo Pan Piotr upadł na scenie, wręcz rozłożył się plackiem na podłodze i dłuższą chwilę nie wstawał. Oczywiście było to zaplanowane, niemniej przeraziłam się tak jak poprzedniego wieczoru podczas spektakularnego popisu Krzysztofa Kowalewskiego w scenie z krzesłem. 

Chciałam zacząć owacje, ale nie zdążyłam. Cała widownia natychmiast po zakończeniu spektaklu zerwała się z miejsc i długo klaskała, piszczała, krzyczała... Dość powiedzieć, że aktorzy musieli wyjść do nas na scenę cztery razy.
Pod koniec byłam świadkiem przeuroczego momentu, Fronczewski przyjaźnie objął Tyńca, a następnie wypchnął go w stronę widowni sam stając z tyłu. Zupełnie tak jakby chciał powiedzieć:

"to, że państwu tak się podobało to jest jego zasługa, jemu należą się te brawa!"





Po zakończeniu sztuki jeszcze pół godziny stałam pod teatrem. Jednak nie miałam aż takiego szczęścia jak w Teatrze Współczesnym i nie spotkałam żadnego z aktorów. 

I tak się kończy moja pierwsza kulturalna wycieczka do stolicy. Następnego ranka wsiadłyśmy w pociąg i wróciłyśmy do Wrocławia.

Nie zapomnę tego wyjazdu - nie tylko przeżyłam piękne chwile, ale też pokochałam Warszawę. Każdego zachęcam do przyjazdu tutaj - to miasto spełnia marzenia 💘














































































































































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pierwsza wizyta w Teatrze Współczesnym, spotkanie z Katarzyną Dąbrowską

Szukajcie a znajdziecie

Spotkanie za jeden uśmiech